Moje przepisy

wtorek, 31 maja 2016

Zupa serowa




Mam zawsze mieszane uczucia słuchając wyrzekań kobiet na temat braku zaangażowania mężczyzn w życie domowe rodziny. Wydaje mi się, że jest w tym zwykłe zaniechanie. Kiedy para zaczyna wspólne życie wydaje się, że wszystko ułoży się samoistnie, a przecież tak nie jest, najlepiej od początku ustalić, jak będą dzielone obowiązki domowe. Ja uważam, że początkowa radość kobiety związana z prowadzeniem domu, samodzielnym decydowaniem o wszystkim, sprawia, że to my same w niezauważalny sposób, krok po kroku odsuwamy mężczyzn od zajęć, w których mogą uczestniczyć samodzielnie lub jako pomocnicy. Na szczęście można też inaczej. W mojej rodzinie nie tylko mój Mąż bierze aktywny udział we wszystkim. Podobnie robił już mój Tata. Zatem nie jest to też wynalazek współczesnych kucharzących, "trendy" młodych ludzi. Pamiętam dni, kiedy to Tata był odpowiedzialny za obiady. Repertuaru nie miał nadmiernie szerokiego. Był specjalistą od jajecznicy po chłopsku i zup tak gęstych, że w pełnym talerzu można było ustawić pionowo łyżkę i nie wywracała się dość długo. Najczęściej były to jakieś wersje bogato makaronowych zup owocowych, ale jeżeli mama wcześniej zostawiała wystarczającą ilość kluch robionych ze zwykłego ciasta pierogowego , mogła być to również zupa serowa. Odkryję dzisiaj nasz rodzinny sekret. To przepyszna, gęsta zupa rodem z podlwowskich Maliczkowic. Moja nieznana mi babcia ją przygotowywała i tak samo robi moja mama. Zupa serowa, ale nie robiona na twardym serze, jak wersje francuskie czy znane z czeskich restauracji, serowa z białym twarogiem. Wszyscy ją uwielbiamy. Mój mąż  potrzebował się do niej przekonać,  ale już od kilku lat jest  jej amatorem, a nawet zdarza mu się ją ugotować. Jeśli dotąd wasi mężowie  stronili lub byli odsuwani od kuchenki, pora zachęcić ich do choćby wspólnego gotowania. Ugotujcie sobie zupę serową, a najlepiej podwójną porcję, odgrzewana jest chyba jeszcze lepsza.

Sprawdźcie, czy macie w domu:

- 4 średnie ziemniaki
- 250g wędzonego boczku
- 1 średnią cebulę
- 1,5 szklanki mąki
- 1 niepełną  szklankę ciepłej wody
- 250g białego twarogu
- ew. łyżkę śmietany


Ziemniaki obieram i kroję w kostkę, zalewam około 2 litrami zimnej wody, robię oczywiście porcję na dwa dni.


Kiedy stawiam ziemniaki do zagotowania, kroję boczek w drobną kostkę, babcia robiła podobno z wędzoną słoniną, u nas rzadko można ją zdobyć. Wystarczy boczek, najlepiej surowy wędzony. Kroję także cebulkę.


Gdy ziemniaki się gotują, boczek powolutku wytapia się na bardzo niewielkim ogniu, pora z mąki i ciepłej wody zagnieść  elastyczne ciasto. Wodę dodaję stopniowo, czasem wchodzi mniej, czasem więcej.


Formuję kulę z ciasta, następnie spłaszczam ją i rozwałkowuję.


Kroję na pasy i następnie dosyć grube kluchy. Zresztą ich wielkość jest nie bardzo istotna.


W czasie krojenia klusek trzeba dodać do boczku drobno pokrojoną cebulkę, musi się ładnie zezłocić. Kiedy tylko kluseczki są gotowe, dorzucam je na gotującą wodę z ziemniakami. Trzeba pamiętać, że muszą one być dość umączone, kleista konsystencja zupy uzyskana dzięki temu jest tu pożądana. Kluchy ugotowane są po około 10 minutach. 


Trzeba teraz zdjąć garnek z ognia i już dodać tylko skwareczki z cebulką oraz pokrojony na średnie kostki twaróg.


Czasem warto dodać jeszcze łyżkę kwaśnej śmietany i dobrze wymieszać. Zupę przykryć i odstawić na kilkanaście minut. Ser ładnie zmięknie i smaki się przegryzą.


"Zupa pycha! psze pani!"

Nasza ulubiona!!!! Spróbujcie koniecznie!

#zupaserowa #zupatwarodgowa


wtorek, 24 maja 2016

Curry na zmęczenie lub przeganianie lenia


Mam od zeszłego tygodnia trudność z otrząśnięciem z siebie zmęczenia. Jakoś tak od paru lat jest, że nie ma u nas okresu pięknej wiosny z umiarkowanymi temperaturami, lecz skok z chłodu nocą bliskiego zeru do upału godnego wakacji. Tym tłumaczę sobie niemoc, z jaką wracam po pracy do domu. Pierwsze upały mnie wykańczają! Chociaż ogarnia mnie od progu przyjemny chłód czterech ścian, leń we mnie rośnie . Lekko się tym zaczynam niepokoić, ponieważ leniuch rozprężył się we mnie do tego stopnia, że z niechęcią  myślę nawet o takich zajęciach, które częściej stanowią moją radość i rozrywkę. Dość powiedzieć, że od minionego tygodnia upiekłam ledwie jedno ciasto. Jedynie chleb wytrwale i regularnie ląduje w piekarniku. Wszystko to sprawia, że skupiam się wyłącznie na takich obiadach, jakie nie wymagają wielu zabiegów i zbyt długiego czekania. Do takich należy nasza domowa wersja curry. Danie powstaje bardzo szybko. Można je podać z gotowanym ryżem, taka forma pozwoli podać wszystko w pół godziny. Tutaj trochę bardziej czasochłonna wersja, jakoś wykrzesałam z siebie parę iskier, akurat tyle, by wystarczyło na przygotowanie placuszków ciapatek, robię je według przepisu z książki "Potrawy z czterech stron świata". Nie do uwierzenia, jaka dumna byłam, że zmusiłam się do zagniecenia ciasta i upieczenia placków. Uff! Wysiłek nie do opisania!

Biorę:
- ok. 450g mąki
- ok. 300ml ciepłej wody
- szczyptę soli
- 2-3 łyżki masła klarowanego (topię)


Mąkę sypię na stolnicę, dodaję sól i stopniowo mieszam z wodą, aż wchłonie całość. Zagniatam ścisłe ciasto.


Gotowe przykrywam, chroniąc przed przesuszeniem i odstawiam na pół godziny.


 Ten czas w zupełności wystarczy na przygotowanie podstawowego dania. Dzisiaj wersja z rybą, ale może być też pierś kurczaka lub schab. Przygotowuję krojąc na kostkę:
- ok. 400g dorsza
- 0,5 cukinii
- 1 sporą cebulę
- pół puszki czerwonej fasoli
- ok. 400g pomidorów z kartonika
- mały kubek jogurtu naturalnego
- duży pęczek zielonej pietruszki
- duża łyżeczka przyprawy curry
- pół łyżeczki garam-masala
- sól, pieprz
- łyżka masła

Rozgrzewam mocno głęboką patelnię, najlepiej typu wok, na roztopione masło wrzucam cebulę i cukinię, obie przyprawy. 


Garam-masalę możecie sobie przygotować sami: 30g pieprzu czarnego, 30g ziaren kolendry, 15g goździków, 10 ziaren kardamonu i 15g cynamonu - wszystko to porządnie zmiażdżone w moździerzu. (za Maciejem E. Halbańskim)


Chwilę smażę mieszając, dodaję pomidory i po chwili fasolę.


Całość często mieszając, ponieważ wciąż ogień jest mocny, łączę z jogurtem i po minucie układam kawałki ryby (mięsa). Zmniejszam trochę ogień i przykrywam naczynie.


Duszę 15 minut.


Po tym czasie potrawa jest prawie gotowa.


Można ewentualnie dodać sól i pieprz tak  jak lubimy, dorzucam natkę pietruszki pokrojoną średnio, mieszam. Można jeść z ryżem, pieczywem, można odstawić na chwilę, na czas pieczenia ciapatek.


Ciasto dzielę na pożądaną liczbę części. Rozwałkowuję cienko, jak na pierogi.


Takie placki nie powinny już długo leżeć, wyschną i będą gorzej się piec. Wymagana jest teraz synchronizacja wałkowania z nakładaniem placuszków na gorącą, niczym nie smarowanej patelni. 


Kładę placki na gorącą powierzchnię i już po minucie odwracam, póki nie jest brązowy, odwrócony smaruję stopionym masłem, placek lekko "puchnie" miejscowo. Odwracam wtedy kolejny raz, znowu lekko używam masła. Dopiekam, aby miał złoto-brązowe plamki z obu stron.


Piekę tak wszystkie po kolei. Trzymam te już gotowe w ciepłym miejscu na ogrzanym talerzu. Parę miesięcy temu w warszawskiej restauracji indyjskiej, prowadzonej przez Hindusów, jedliśmy placki, które praktycznie nie różniły się niczym od naszych.
  

Placki mogą służyć za sztućce :)


Lekko ostre, sycące danie z orientalną nutą.

Trochę pikantniej, żeby się pobudzić do życia i przegonić tego panoszącego się lenia!

Smacznego!

#curryzryba #cyrryrybne #curry #ciapata #szybkiedanie #itbmtt


sobota, 21 maja 2016

"Tego tutaj chcę podwójnie..." - rabarbarowy pleśniak



Pisząc o sobie na profilu tego tu bloga, napisałam, że nie wyobrażam sobie życia bez muzyki. Na szczęście tak samo ma mój Mąż. I równie szczęśliwie oboje mamy szerokie potrzeby muzyczne. On zwykł mawiać, że lubi każdą dobrą muzykę, niezależnie od gatunku. Zresztą nie lubimy szukania szuflad, w które poszczególne utwory czy wykonawców się pakuje. Albo muzyka, piosenka coś mi tam w duszy robi albo nie. Czasem jest to po prostu uśmiech, czasem łezka, czasem długie chwile refleksji. Zdarzają się też takie , kiedy wpływające w uszy dźwięki oddziałują na całość jestestwa, aż na ciele pojawia się gęsia skórka zachwytu. Różnica między mną i Najlepszym z Mężów jest taka, że ja zwracam  baczną uwagę na teksty śpiewanych utworów, On przede wszystkim pozwala nieść się brzmieniu, nie musi mocno wnikać w słowa. Jest jednak pewien zespół i autor, który obojgu nam od lat wchodzi mocno w serca i głowy, muzycznie i treściowo. Właśnie od nich zaczerpnęłam nazwę dla mojego bloga. Pewien znajomy, także fan Spiętego, powiedział niedawno, że według niego za lat parę będzie on autorem analizowanym obowiązkowo w szkołach. Może lepiej nie? Nie wymienię nazwy zespołu, będzie przedmiotem mini konkursu.
A czemu piszę dziś zahaczając o muzykę?
Ponieważ w piosenkach tego zespołu jest samo życie, wszystko, co ważne i błahe też. Słodko-kwaśne to nasze życie - jak ten tu pleśniak z rabarbarem.
Trzeba dodać mu smaku, nikt nam szczęścia nie da, jak sami go nie ugnieciemy sobie. 


"Ty, Bóg, dasz mi szczęście?
Aha, mało masz... "




W doczesnym wymiarze szczęście chwilowe możemy sobie zafundować piekąc ciasto pleśniak. Aktualnie najlepiej z rabarbarem, póki jest.

Potrzebujemy:
- 2 szklanki mąki
- 1 szklankę cukru + 2 łyżki
- 4 jajka
- 1 kostkę masła
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 1,5 łyżki kakao
- 1 cukier wanilinowy
- 5- 5 lasek rabarbaru ok. 45cm długości (lub inne owoce ewentualnie słoiczek kwaskowego dżemu)


Na początek kroję porządnie wymyty rabarbar. Mam go z ogrodu, więc nie obieram go. Odcinam tylko liść i końcówkę. Taki ze sklepu obieram.


Dodaję cukier wanilinowy i 2 łyżki cukru.


Mieszam i odstawiam, żeby puścił sok.


Teraz czas na ciasto. W mącznym wulkanie, w którym jest też proszek, umieszczam żółtka.


Dokładam zimne masło, kostkę 200g. Siekam, a następnie szybko zagniatam na jednolite ciasto.


Utoczony walec z ciasta dzielę na 3 w miarę równe części.


Jedną rozwałkowuję i umieszczam w blaszce wysmarowanej masłem. Używam blachy o wielkości około 25 na 40 centymetrów.  Może się lekko rwać, nie szkodzi, "łatam" rwanymi kawałkami i jest dobrze.


Do drugiej części dodaję kakao, trzecią najlepiej umieścić w lodówce. Zagniatam ciasto z kakao, do uzyskania brązowej jednolitej barwy. Dobrze już teraz włączyć piekarnik i rozgrzewać do 180 stopni.


Zanim przyjdzie pora rozłożenia rabarbaru na cieście, ubijam białka dodając stopniowo cukier.


Kiedy beza jest ubita, wykładam rabarbar i na niego  porwane kawałeczki ciemnego ciasta. 


Na to białka, w nich kryje się cała słodycz tego wypieku.


Rozprowadzam na całej powierzchni.


Trzeci kawałek ciasta kończy przygotowywany wypiek. Rozrzucam cząsteczki po całości bezy.


I do gorącego piekarnika na parę zdrowasiek, a tak konkretnie na ok. 40 minut.


Jest pyszne, nawet mój straszy synek, który nie lubi bezy prosił o kilka dokładek.


Musiałam ciasto chronić przed moimi łasuchami, bo nie zostałoby nic dla gości, z myślą o których je piekłam.



Jak byłam małą dziewczynką wyobrażałam sobie, że wielki liść rabarbaru to tylko moja parasolka. Taka przeciwsłoneczna. A tak w ogóle byłam przekonana, że w ogrodzie pod krzakiem rabarbaru żyją jakieś małe istoty.  


Smacznego!


#pleśniak #ciastozrabarbarem #rabarbar #itbmtt







środa, 18 maja 2016

Pasta party dla biegaczy- jednogarnkowe danie z makaronem.



Kilka lat temu Mąż ogłosił, że zaczyna biegać. Zastrzegł przy tym, że tym razem naprawdę. Musiał zrobić to zastrzeżenie, ponieważ podobne deklaracje głosił już co najmniej dwukrotnie, z tym, że poszły za nimi okresy wyjątkowo krótkiej aktywności. Za pierwszym razem winą został obarczony but biegowy, który okazał się niezwykle podatny na usterki, bodajże już na trzecim treningu. Za drugim razem trenowanie nabrało nawet pewnej regularności, ale przyszedł wakacyjny wyjazd i pomimo, że Najlepszy z Mężów cały biegowy ekwipunek zabrał ze sobą, zapału wystarczyło ledwie na jedną leśną przebieżkę. Łatwo w związku z tym wyobrazić sobie błysk powątpiewania w moim oku, kiedy usłyszałam, że planuje kolejne podejście. Dodać trzeba jeszcze coś, przed każdą z prób przede wszystkim odbywało się gromadzenie niezbędnego sprzętu. Nie wyłącznie o buty lub ubiór mi chodzi. Jak każdy mężczyzna Mąż z upodobaniem wyszukiwał absolutnie niezbędne zegarki, mp3, różne paski, zapinki, itd. itp. Wiadomo, facet i jego gadżeciarskie zabawki. Pomyślałam więc, że znowu czeka nas wyrzucanie pieniędzy w błoto. I  wiecie co? Naprawdę do tego doszło. Stało się właśnie tak, że ta trzecia próba okazała się skuteczna. Mąż pokochał bieganie. Jest zdeklarowanym śpiochem, ale bieganie pokochał tak bardzo, że bez problemu wstaje bladym świtem po to, by przed pracą zdążyć zrobić małą piętnastkę albo 10 km przeciągnąć po asfalcie wpiętą w pas ciężką oponę. Cieszę się jego szczęściem, cieszę się jego koroną polskich maratonów, radością z jaką opowiada o kolejnych widokach i wschodach słońca, które podziwia jadąc nieomal w nocy jeszcze w najbliższe nam góry. Jednak przede wszystkim cieszę się, że najważniejsi jesteśmy dla niego my. Od początku ustaliliśmy, że jego pasja nie może dotknąć nas jako rodziny. Stąd bieganie poranne, nawet w weekend, dzięki czemu większą część dnia wciąż mamy dla siebie. Tak właśnie zaistniało topienie pieniędzy w błocie, ponieważ już po kilku maratonach po asfalcie Mąż odnalazł większą przyjemność w bieganiu po górskich szlakach, oczywiście nie zważając na pogodę. Często wraca utytłany błotem, ale zawsze szczęśliwy, choć bywa, że ledwo żywy. Zazdroszczę mu tego biegania. Kiedy jedziemy mu kibicować, przeżywam autentyczne wzruszenie patrząc na biegaczy. Wcale nie tych mijających metę jako najlepsi. Oczywiście podziwiam ich, ale szczególnie porusza mnie środek i końcówka stawki, walczący ze zmęczeniem i wieloma ograniczeniami. Popatrzcie kiedyś, to naprawdę potrafi być wzruszający widok.
Właśnie przy okazji biegów na dystansie półmaratońskim i maratońskim pojawiają się posiłki dla uczestników organizowane pod hasłem pasta party. Z jakością tych dań jest różnie, choć bywa, że zmęczeni wszystko pałaszują ze smakiem jak przysmak.
Nie tylko na okazję długodystansowego biegu warto przygotować dosyć proste danie jednogarnkowe na bazie makaronu jajecznego i wołowiny. Ta wersja jest przygotowana według propozycji z Tasty na FB.



Dla 6 głodnych osób przygotujcie:

- ok. 400g makaronu jajecznego z pszenicy durum
- ok.400g mielonej wołowiny
- ok. 200ml rosołu wołowego
- ok. 250ml mleka
 - 1 posiekana cebula
- pół szklanki bułki tartej
- 2 ząbki czosnku
- 1 jajko
- łyżka sosu sojowego
- łyżeczka soli
- łyżeczka pieprzu
- pęczek zielonej pietruszki
- pół szklanki tartego parmezanu



Najpierw przygotowuję klopsiki. Ostatnio przypomniały się nam wyczyny szwedzkiego kucharza i te kojarzą się nam z jego wersją" hoti spajsi". Do tego stopnia, że mój starszy Syn naśladując szalonego szefa rzucał po kuchni sztućcami, ofiary - jeden pęknięty nóż.


Potrawa będzie dość ostra, ale nie bardzo, skoro my ją lubimy, a raczej nie jesteśmy amatorami bardzo pikantnych dań.


Trzeba dobrze wymieszać wszystkie składniki klopsików: mięso, cebulkę, czosnek, przyprawy, jajko i bułkę tartą.


Po uzyskaniu jednolitej masy mięsnej moczonymi w zimnej wodzie dłońmi toczę kulki klopsików, nadaję im wielkość około 5 cm.


Kiedy są gotowe wszystkie w dosyć dużym garnku - będzie zawierał całą potrawę - rozgrzewam oliwę i obsmażam klopsiki ze wszystkich stron.


Następny krok to podlanie obsmażonych klopsików rosołem wołowym


a następnie mlekiem


Oba płyny powinny niemal przykryć klopsiki. Doprowadzam do leciutkiego wrzenia.


I już po chwili wrzucam cały makaron. Smażenie odbywa się na mocnym grzaniu, po dolaniu płynów i dodaniu makaronu trzeba zmniejszyć nieco palnik.


Mieszam delikatnie dosyć często i pod przykryciem duszę całość tyle, ile podaje producent klusek.


Kiedy makaron jest odpowiednio miękki, dodaję parmezan i posiekaną pietruszkę, delikatnie mieszam.

Gotowe!


Bork! Bork! Bork! - cokolwiek to znaczy Szwedzki Kucharz tak kończył swoje gotowanie.



Taką prywatna wersję pasta party można sobie zrobić przed każdym męczącym zajęciem, nie tylko biegiem. Porządna porcja węglowodanów i białka, w towarzystwie odpowiednio wzmacniających smak tłuszczyków. W zasadzie to faktycznie danie dla sportowców, przy podzieleniu na 6 słusznej wielkości porcji mamy około 460kcal na głowę.

Smacznego!

#daniejednogarnkowe #klopsikizmakaronem #pastaparty #itbmtt